Czuję potrzebę pisania, ale niezbyt wiem co mam pisać, więc pewnie będę pisać cokolwiek. Ten blog jest relacją na żywo z rozpadania się mojej osobowości.
Jestem już paskudnie zmęczona, zobojętniała na wszystko i w zasadzie nie wiem sama czy wracam do siebie, czy coraz bardziej się oddalam.
Otóż, w moim życiu nie dzieje się nic ciekawego poza tym, że pozostajemy z Karolem w separacji podczas kiedy on się zastanawiam. Mnie to wszystko jedno, bo dla mnie ostatnio najlepszą opcją jest niewyściubianie nosa z domu i udawanie, że nie istnieję. Jak nie muszę albo nie mam ważnego powodu to nie wyjdę. Co samo w sobie jest niezdrowe. Pierwszym w kolejności ulubionym rozmówcą (albo raczej słuchaczem mojego monologu) jest Bączuś, drugim jest na razie bezimienna czaszka z mojego biurka.
Śpię całymi dniami, nocami czytam i myślę. Myślę, o tym który mi uciekł zanim zdążyłam w ogóle się zorientować, że powinnam go gonić. Zresztą nawet teraz nie czuję potrzeby biegnięcia nigdzie, patrzę, odczuwam pewną tęsknotę, ale to tyle. Znudziło mi się bieganie za ludźmi, którym wszystko jedno czy istnieję. Jak tak teraz myślę, to słynna noc z wielkim rondlem i Bon Jovi była samospełniającą się przepowiednią. Ode mnie dla niego. Dalej chyba jest zły za to, że się spełniła.
Nieważne.
Wszyscy wymykają mi się przez palce, nawet moja osobowość nie jest stała. Jedyne, co stałe to poczucie zawodu. Jestem takim bezkręgowym stworzonkiem bez emocji i chęci do życia. Nie czuję się dobrze, nie czuję się źle... nie czuje się w ogóle. Okrakiem na płocie, całe życie okrakiem na płocie. Co bym chciała, a co bym mogła, a co czuję, a czego nie. Najlepiej wcale. Patrzeć na wszystko z góry, obserwować, have fun, ja się nie mieszam. To jest wygodne, ale z tego wynika to, że nic tu nie piszę - co mam pisać? Że nie umiem się doliczyć ile leków dziennie biorę, bo mam wrażenie, że z każdym dniem więcej? Że przespałam dwanaście godzin, zjadłam, a potem przespałam kolejne trzy? Brakuje mi czegoś co by się działo, co by mnie wciągnęło w wir wydarzeń, bo na razie unoszę się w pustce.
Pamiętam te trzy lata temu, tuż przed maturą, czas spędzany w Kato i tutaj, czerwone seicento i niebieskie oczy. Potem przyszła matura i pustka, czerwone suzuki, zielone oczy, nieśmiało splecione palce w gorącą noc i... I w sumie nie wiem co, do dziś nie wiem co zaszło i do dziś nie umiałabym podjąć decyzji, są noce że już jestem bliska zdecydowania (lepiej późno niż wcale), ale rano budzę się i wiem, że tej decyzji nie podjęłabym tak o. Wybrać mniejsze zło, większe zło, czemu w ogóle mam wybór między złem a złem? Znaczy się, nie wiem, wydaje mi się, że dalej go mam, ale wtedy realnie go miałam i było to dla mnie decyzją na poziomie stracić wzrok/stracić słuch. Nope. Mam 22 lata i nie podjęłabym tej decyzji, a co dopiero 19letnia ja. Tak czy siak, moim ulubionym zajęciem jest łapanie kilku wron za ogon. No i nie idzie mi to za dobrze.