niedziela, 21 października 2018

a bunch of stuff

Nienawidzę urodzin. Nie znoszę. Nie cierpię. Ten dzień zawsze kojarzył mi się z rozczarowaniem. Nigdy nie odprawiam urodzin w ich dniu.
Wytkniecie mi hipokryzję, ale sam fakt starzenia się mnie w ogóle nie rusza. Raczej mam na myśli to, że sam dzień jest dla mnie odrzucający i żałuję, że nie urodziłam się w terminie bo wtedy miałabym pretekst, żeby być w grobowym hehe nastroju. Miałam się urodzić 1 listopada. To by pasowało. Dlatego też nie mam problemu z odprawianiem ich - każdy pretekst na zrobienie małej posiadówy jest dobry. Dlatego też wczoraj było miło - ziomki, muzyka, winko (nie dla mnie niestety), jedzonko (też z ograniczeniami dla mnie, ale o tym później), gra w Cards Against Humanity (to tradycja urodzinowa u mnie) i prezenty! Prezenty to jedyna rzecz, która to trochę odczarowuje, bo mówta co chceta, ale kilka par uroczych skarpet i słodycze jeszcze nikomu humoru nie zepsuły. Ogólnie się rozczuliłam troszkę. Dziś rodzinka też się postarała (jak zwykle) i llama everything poprawiło mi kijowy humor.
Czas spędzony z rodzinką zaowocował też przejrzeniem fotek z dzieciństwa, więc zostaniecie zaszczyceni tym jaka byłam rozkoszna. Also, dowiecie się jaki mam naturalny kolor włosów. Same niespodzianki.
To ja. Z moją matką chrzestną. Koszulę którą ma na sobie noszę do dziś. 

To już trochę większa ja. Jak widzicie, byłam blondynką. I pyzusiem. Dodam, że zanim zeszła mi z twarzy opuchlizna wyglądałam podobnie.
Tu fejspalm. Głównie z powodu tego, że nie znoszę nosić okularów - niewiele się w tym aspekcie zmieniło. 
Dziadek. I ja. Chodziliśmy na długie spacery, jak już kiedyś na tym blogu wspominałam. Dziadek jest najlepszy.
Nie lubiłam nosić butów. Lubiłam za to przeżuwać sznurówki.
To zdjęcie jest mimowolną ilustracją wszystkiego co jest nie tak w mojej rodzinie. Ojciec wtedy zapuścił wąsa, żeby zrobić na złość mamie, z którą się pokłócili. Widać to po jej minie. A ja usiłuję się uszkodzić. To w sumie też stała część repertuaru. PS Widzicie ten beret? Paskudztwo nie?
Znowu dziadek. I znowu ja. Może i mam niewyraźny wyraz twarzy, ale podejrzewam, że byłam całkiem ukontentowana. 
O widzicie? Dalej mam blond włosy. Maksiu za mną nie przepadał. Jak zresztą da się zauważyć. W tle tapeta w Muminki, którą mama kleiła mi po nocach. I wózek, który dziadek mi zrobił. 
Pamiętam to! Dostałam wtedy mnóstwo fajnych rzeczy. 
Tak, ja jeszcze się tak bawiłam. W tle widzicie podwórko za moim domem. Trochę później dokładnie za moimi plecami stanęła huśtawka.
To zdjęcie po prostu jest urocze. I jestem podobna do obecnej siebie.
Tak, wiem że byłam pyzata.
Przez 90% mojego dzieciństwa byłam ubrana właśnie tak. Niestety moje ulubione ciuchy miały tendencje do bycia też najbardziej zniszczonymi, więc wyglądałam trochę jak lump. I tak, nosiłam okulary. 
Niewinnie wyglądam, nie? 
Tu z kuzynem i siostrą. Mój dom nie miał wtedy jeszcze wściekle różowego koloru. Poza tym, niewiele się zmieniło. 
W sumie nie wiem co powiedzieć więcej, bo gadałam tu o moim dzieciństwie - wyjazdach do Wiednia, spacerach z dziadkiem i wielu różnych dziwnych rzeczach.


Teraz trochę mniej radosny temat, w zasadzie bardziej bolesny. Wspominałam ostatnio o operacji ósemek. Jestem już po! Jedyne co mnie w tym pociesza, to fakt że nie mam ANI JEDNEJ ÓSEMKI WIĘCEJ, więc żadnych niespodzianek w tym aspekcie już nie będzie. Styknie atrakcji.
Dobra, i tak najwięcej atrakcji oszczędził mi psychiatra wypisując zaświadczenie o tym, że muszę mieć znieczulenie ogólne. Dzięki boru. W innym wypadku uciekłabym z tej sali operacyjnej z krzykiem, a tak to dostałam magiczne "coś" do wenflonu (pani anestezjologiczna powiedziała, że "sok z gumijagód" ale śmiem wątpić) i właściwie to urwał mi się film. Potem następne co pamiętam, to że tragicznie źle mi się oddychało, aczkolwiek to też w zasadzie zrozumiałe, bo ładną godzinkę z okładem oddychała za mnie maszyna, miałam prawo się rozleniwić, heloł.
Prawdę mówiąc - jeśli chodzi o szpital to nie mam o co narzekać, czysto, ładnie, nawet papier toaletowy był w łazience. Panie pielęgniarki też przekochane. I nawet zupę mi dali po zabiegu. Nie żebym ją zjadła, bo trochę mi zajęło przywyknięcie do dyndających w okolicy gardła szwów. Ogólnie, do szwów.
W dniu zabiegu czułam się jeszcze w miarę nieźle, byłam wymaziana po ryju Kodanem i nie aż tak spuchnięta (o czym miałam się wkrótce przekonać). We wtorek było... źle. Spuchłam, uświadomiłam sobie że jedzenie sprawia mi o wiele więcej problemów niż zakładałam, a zakładałam duuuużo problemów. I zasadniczo wychodziłam z łóżka tylko wymienić okłady. Taki stan rzeczy miał miejsce do czwartku, kiedy to wyściubiłam nos z domu na zakupy, ale i tak chodziłam zasłaniając pół ryja ręką, żeby przypadkiem ludzie w Auchanie nie pomyśleli, że Niedźwiedź mnie leje. I tak już wygląda jak ciapaty, to co mu jeszcze będę problemy generować. Także tak. Podsumowując - szwy w ustach przeszkadzają. Bardzo. One nawet nie są typowo w ustach tylko z boku dziąseł, ale haczą się, wpada tam jedzenie, te bliżej gardła łaskoczą, same problemy z tym. Do tego na lewej stronie mam "kieszonkę" z części dziąsła której nijak nie dało się już zszyć, więc żyję w stresie że wpadnie mi tam jedzenie, zacznie gnić I ZGNIJE MI PÓŁ RYJA. No bo jak pech to pech i w ogóle.
Ale wczoraj już jadłam. Mama narobiła mi tyle jedzeń na posiadówkę, że nie przebolałabym. Skoro udało mi się zjeść pieczarkę w occie, to znaczy, że już jest dobrze. I nawet wyplułam dzisiaj jednego szwa. To też dobry znak.
Się rozpisałam.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz