Leżę sobie na plaży i łapię słońce. W Polsce już pogoda do dupy, owszem, jest słonecznie, ale czuć chłodek. W końcu winter is coming. Staram się nie myśleć o nowym roku akademickim. Tak więc wracamy do tematu wakacji.
Pierwszy raz w życiu leciałam samolotem i to jak największa karuzela świata, przefajowskie. Co prawda nienawidzę ludzi i kolejek. Oczywiście nie obyło się bez nawalonego Sebixa w samolocie – łojenie wódy z gwinta od 3 rano na lotnisku i w trakcie lotu trochę przechodzi moje pojęcie, ale jak widać – można.
Właśnie przyszedł Karol i wylał na mnie resztę wody z maski – nurkował szukając mi muszelek.
Ogólnie Albania to taki trochę dziwny kraj. Z luksusowego hotelu mam widok na jakieś poletko na którym pasą się krowy, dreptają kury, stoi sobie chatka, a na jej płocie suszą się gacie. Za to jest tu dość tanio i ludzie są mili.
_________________
W sobotę wybieramy się w rejs statkiem, a na razie spędzamy czas taplając się w morzu i płosząc kraby. Te kraby to tak mimochodem, bo ja się ich w sumie boję, ale czasem chcę popatrzeć, a one są płochliwe. Woda jest cieplusia i cholernie słona. No i czysta – pływają sobie rybki, pierwszy raz widziałam flądrę (no tą płaską rybkę co sobie pływa przy samym dnie), zapoznałam się z krabami mieszkającymi w muszelkach które notabene mnie trochę przeraziły. Miły pan z którym niezbyt się rozumiałam, pokazał mi że pod skałami w piachu żyją sobie takie długie ciemne robaczki, które z jakiegoś powodu łowił. Muszę się oduczyć kiwania głową na „tak” bo tutaj to oznacza „nie” i generuje wiele nieporozumień.
Jedzenie na kolacje jest przerażające. Naprawdę. Wczoraj była jakaś potrawka z rybich głów, gulasz z mięsem które wyglądało dość strasznie i ajwar. Koszmar niejadka. Dzisiaj za to był makaron z krewetkami i jakieś dziwne ryby.
(W razie nieporozumień, piszę tego posta kawałkami – jak mi się coś przypomni.)
________________________________
Właśnie wróciliśmy z Karolem z kulturalnego picia wina na plaży. Wino kupiliśmy za jakieś dwa euro i otwarliśmy hotelową szczoteczką do zębów. Było ohydne – ale wypiliśmy, a potem wybraliśmy się na dobitkę do baru. Trafił mi się drink z marakują, pyszniutki.
Piszę tego posta w Wordzie – wifi tutaj działa jak gówno. Tzn na basenie działa, ale basen jest na ósmym piętrze. My jesteśmy na piątym – ale w windzie naciska się na przycisk z trójką. No idea. Nie rozumiem absolutnie.
_________________________
Podsłuchane z leżaka obok: „hmm, ciekawe po co komuś była szczoteczka do zębów na plaży
No cóż, my z Karolem oczywiście nic nie wiemy.
Wiem za to, że drink o subtelnej nazwie "Red Dress" wcale nie jest subtelny, tylko kopie.
Pozdrawiam ze słonecznej Albanii.






Brak komentarzy:
Prześlij komentarz