W tym tygodniu miałam niezły maraton - nocka w szpitalu, praca, nauka. Jeszcze nie zdążyłam odespać. Aktualnie usiłuję oswoić się z myślą, że przez najbliższy tydzień nie muszę stawać na uszach.
Wybrałam już promotora i temat pracy licencjackiej. Czeka mnie parę zaliczeń (i do tego muszę w końcu napisać pracę zaliczeniową z psychiatrii o samobójstwach).
Mam siniaki na kolanach, obdrapane ręce i spojrzenie mówiące "niech mnie ktoś dobije". To nie tak, że jest tragicznie. Uśmiecham się spacerując, widząc kwitnący bez i urocze pieski, zabawiając bobasy na zajęciach z pediatrii, wtulając nos w miękkie futerko Karmela, wychodząc wcześniej z zajęć i zasypiając z myślą, że budzik jest ustawiony na późniejszą godzinę niż 5. Ale jest czasem nieprzyjemnie, czuję się do tyłu ze wszystkim, mam wrażenie, że cokolwiek robię - robię źle.
Mam ochotę krzyknąć "Stop, nie pisałam się na to, dajcie mi chwilę, nie nadążam", ale chyba nikogo to nie obchodzi. Więc nadrabiam miną. Nadrabiam też nocnymi przejażdżkami (tak jakbym nie była wystarczająco niedospana) i słuchaniem w kółko czterech piosenek over and over again.
W pokoju mam coraz większy syf, w głowie też - zapominam o cholernych tabletkach. Muszę się wziąć w garść ale nie chcę, to wszystko jest do dupy.
Na szczęście jedna rzecz jakoś mnie coraz mniej gryzie, jeżeli wcale. Chociaż tyle, że nie ciągnie mnie to w dół.
Avicii podobno popełnił samobójstwo, cóż... teraz jakoś łatwiej mi się pogodzić z jego śmiercią. Zawsze łatwiej mi uszanować wybór konkretnej osoby, niż ślepy los.
Are you baptized and you born again?
I'ma raise hell for the bitter end
I'm a crazy little bitch in the first degree
Shame on you for loving me.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz