środa, 10 stycznia 2018

niusy z porodówki

Jesteśmy sfrustrowane, śpiące i nic nam się nie chce. Mam wrażenie, że zaliczę zgona i zasnę tam gdzie siedzę. Nic się nie rodzi, tzn rodzi się ale nie nam, więc składamy ligninę.
Trochę to beznadziejne, ale nawet w zasadzie się nie zastanawiam, mam w perspektywie jeszcze dwie dniówki i nockę. W tym momencie jest mi wszystko jedno i po prostu chcę iść spać.
Czuję się jak dziecko wojny, Anita plecie mi warkocze żeby włosy nie zawadzały mi w pracy, nie żebym się przepracowywała czy coś. Zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę chciałabym mieć dziecko, to w zasadzie dość egoistyczne - ściąganie kogoś na ten świat żeby się męczył, bo chcemy mieć mały miks genów naszych i ukochanej osoby. Albo niekoniecznie ukochanej, ale tej która ostatni raz wsadziła w nas bolca. I niekoniecznie chcemy... No dobra, nieważne. Grunt, że pewnie wychowam małego nihilistę i cynika. Aaaaale, z drugiej strony moi rodzice nie chcieli mnie tak wychować, a i tak im tak wyszło. Niczyja wina chyba, po prostu miałam być potworkiem i już. 
Dziewczyny nazywają mnie "promyczkiem" - oczywiście to sarkazm, ledwo potrafię zdobyć się na uśmiech, szczególnie wstając koło 5, będąc głodnym, zziębniętym i opieprzanym za użycie słowa "papiery" zamiast "dokumenty". Psiamać cholera.
Nawet darowałam sobie udawanie, że jestem normalna czy coś w tym rodzaju, chyba wszyscy z bliższego otoczenia już przywykli do moich mniejszych i większych zawirowań - mama tylko pyta, czy na pewno nie planuję nikogo zamordować. Ale mama mnie po prostu kocha i nie chce mnie odwiedzać za kratami. 
Ostatnio nie czytam książek. W sensie czytam, ale takie nijakie, bezsmakowe, wyprane z emocji. Najczęściej biografie czy coś, co nie spowoduje u mnie stresu i napięcia. Przez co zalega mi na stoliczku nocnym książek sztuk dziewięć, z czego dwie napoczęte. I tak co wieczór leżę zirytowana, bo nie mam co robić, nie umiem spać, ale nic innego też nie chcę robić, optymalne chyba byłoby przestanie istnieć. To byłoby spoko. Niestety niewykonalne. 
Z okna widzę parking szpitalny, nic ciekawego, ale przynajmniej to nie zakład pogrzebowy. Troszkę mało trafione, biorąc pod uwagę że widać go z okien oddziału ginekologii onkologicznej. Pocieszające. Nie rozumiem ludzi którzy kurczowo trzymają się życia, ale z drugiej strony - oni nie rozumieją mnie. Zresztą nic dziwnego, to nie jest typowe dla dwudziestolatki. Całkiem zdrowej zresztą.

Nie rozumiem dlaczego mam te dwadzieścia lat i nadal piszę bloga. Kolejnego zresztą. Poprzednie zaginęły w mrokach historii (i bardzo dobrze). W sumie to nie przyjmuję dalej zbytnio do wiadomości faktu, że mam dwadzieścia lat, a nie dalej szesnaście, bo tak się czuję. Tylko, że mogę legalnie się alkoholizować, palić fajki i prowadzić samochód. Prawdę mówiąc dojrzalsza chyba byłam mając te szesnaście lat, ale byłam też bardziej nieszczęśliwa i samotna, więc wychodzi na plus. 
Uświadomiłam też sobie jak bardzo samotna byłam przez ostatnich kilka lat, to beznadziejne, otaczały mnie tłumy ludzi a ja nigdy nie miałam do kogo się zwrócić. Najpaskudniejsze uczucie bezradności jakie przeżyłam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz