poniedziałek, 26 lutego 2018

kobiety mafii, czyli czy mogłabym zostać matką chrzestną trzęsącą polskim półświatkiem?

Obiecałam tego posta Miszy, właściwie w postaci długiego cyklu narzekań na messengerze. Ale piszę to tu, jednocześnie pozdrawiając Miszę serdecznie (macham Ci!!).
Korzystając z moich darmowych wejściówek i wolnego czasu (ciut przymusowego), a także biorąc pod uwagę fakt, że w moim pokoju jest może z 17 stopni, zabrałam Karola do kina. Na Kobiety Mafii. Zakończenie co prawda już widziałam parę razy, ale ja nie z tych co to im spoilery przeszkadzają. Tak więc całkiem zainteresowana ułańską fantazją scenarzystów jeśli chodzi o malownicze zgony - zrobiłam to! W sensie poszłam na film, nie róbta sobie nadziei jeden z drugim.
Aha, uwaga spoilery.
Wnioski wyciągnęłam następujące:
1. Gust polskich mafiozów jeśli chodzi o kobiety jest w najlepszym wypadku marny. W najgorszym - zastanawiam się czy im naprawdę ku.wa wszystko jedno, bo ja jednak biorąc pod uwagę że mogę zostać w każdej chwili ciuknięta, to jednak wolałabym spędzić moje krótkie życie z kimś... o chociażby przeciętnym IQ. Tak na początek.
2. Jeśli ilość wulgaryzmów na minutę jest wprost proporcjonalna do tego, jak wielkim złodupcem jesteś to zastanawiam się gdzie moje kurwa miliony i dragi. Poważnie. Mogłabym zostać matką chrzestną polskiej mafii. A tak zupełnie serio - to nawet mnie czasem żenowały te niepotrzebne przecinki. To znaczy, że jest źle.
3. Produkcja i przemyt narkotyków to pikuś, bułeczka z masłem, ciaćko z dziurką i dziwi mnie czemu pół Polski nie ma gdzieś w pawlaczu albo szopce za domem sprzętu do robienia amfy czy innych cudów. A drugie pół nie przewozi jej wypakowanymi po dach vanami. #wcaleniepodejrzane
4. Nie wiem kto, ale ktoś zapomniał że istnieje coś takiego jak kość udowa. Ta kość jest dosyć... gruba? Odpiłowywanie nogi w udzie piłą ręczną brzmi chujowo. Realizacja tego pomysłu jest jeszcze chujowsza. I nie trwa 30 sekund.

Dobra, a teraz luźne narzekania.
Boże, serio, czy ci gangsterzy są kurwa ślepi i głupi???? Pomijam, że żona jednego z nich była najbardziej tępym stworzeniem, jakie w życiu widziałam (no na bank przez +/- 10 lat wspólnego życia nie zorientowała się jak mężulek zarabia na życie, ni chuj.). Pomijam już nawet sprowadzanie sobie dziuni na numerek do mieszkania służącego jako melina i wielkie zdziwienie, że przez przypadek w poszukiwaniu ręcznika znalazła 10 kilo dragów i skład kałachów w szafie między prześcieradłami i ściereczkami do naczyń. Skoro stać go żeby kurwa żoneczce kupić 50 diamentowych Rolexów, to mógł se wynająć mieszkanie specjalnie w celu sprowadzania sobie kochanek. Albo hotel??? Motel??? Cokolwiek???
Sceny seksu w bucie, hucie, na drucie, w morzu, w samochodzie, tudzież "z takim brzydkim to się jeszcze nie ruchałam"? Boże.
Z pozytywów - Julia Wieniawa była naprawdę bardzo przyjemna w swojej roli.
Aha, ja wiem, że zboczenie i się czepiam - do chuja, skoro już chcecie pokazać jak wygląda głowa potrzaskana kilkudziesięcioma uderzeniami młotkiem, to chociaż pogońcie do roboty charakteryzatorów, bo było mi smutno. Ogólnie masakra na końcu godna George'a R. R. Martina, aczkolwiek nie wiem czy to uśmiercanie wszystkich naokoło i gdziebądź miało jakikolwiek cel poza samym szokowaniem.
A jak ktoś wie co to za magiczny gaz usypiający w 5 sekund, to dajcie namiary, kolega potrzebuje. Aczkolwiek... No mnie to jakoś nie pasuje, ale może się nie znam. Mogli chociaż jakoś lepiej okleić tą puszkę, bo od razu poznałam WD-40.
Dobra, ale przechodząc do sedna tego wszystkiego. Zastanawiam się, czy Patryk Vega wyświadczył przysługę polskiej mafii czy po prostu ci "gangsterzy z grupy Mokotowskiej" konsultujący scenariusz zrobili go w epickiego chuja i wcisnęli mu kit - bo w świetle tego co pokazał, to ciśnie mi się na usta chichocik pożałowania i wiele niecenzuralnych słów. No, na bank nie rispekt. Mam wrażenie, że im taki PR nie przeszkadza, a wręcz pomaga w działaniu.
Podsumowując - podejrzewam, że byłabym całkiem dobrą matką chrzestną mafii (może poza faktem, że mam 158 cm wzrostu, babyface oraz lubię jednorożce, pluszaki i naklejki - ale to tylko pozory, eh heh). Jak tak patrzę, to bardziej bym chyba tego nie dała rady spierdolić, a to już sukces.
Do tego wyobrażam sobie siebie siedzącą za biurkiem na skórzanym fotelu w moim szlafroku-rekinie i w kapciach jednorożcach. Oczywiście z gnatem w kieszeni szlafroczka. I psem na kolanach. Fabulous, prawda?

środa, 21 lutego 2018

bananas

Jak byłam mała, to pod nieobecność babci wtarłam całego banana w rajstopy. Pamiętam, że przed tym były ciemnozielone.
Moja chrzestna miała na tablicy korkowej różowe pineski w kształcie serduszek.
Na wannie w domu na wsi stała duża figurka z Lego (kiedyś była pojemnikiem na płyn do kąpieli) - kosmonauta. Nazwałam go Panem Gagarinem po tym jak tata opowiedział mi o kosmonautach. Pan Gagarin prawdopodobnie jest gdzieś w pudłach z moimi zabawkami do dziś.
Nigdy nie miałam ulubionego pluszaka - moją ulubioną zabawką był nadmuchiwany pies. Siostra mi go przegryzła kiedy zaczęła ząbkować.
Mieliśmy z dziadkiem A. policzone wszystkie budki dla ptaków w parku.
Moja mama namiętnie ubierała mnie w kapelutki i sukieneczki. Do pewnego momentu - aż się zorientowała, że tego nie cierpię.
Miałam ulubioną żółtą koszulkę z królikiem - była tak wytarta i zmechacona, że chodziłam w niej tylko po placu, a babcia regularnie groziła że ją spali. Potem była koszulka z Kaczorem Donaldem.
Uwielbiałam siedzieć z ojcem w piwnicy i rozpalać w piecu, albo siedzieć w kamerliku i wbijać gwoździe. Kiedyś zbudowaliśmy razem karmnik.
Na strychu przy oknach leżało mnóstwo muszych truchełek - jakimś cudem wlatywały tam stadnie i nie umiały się wydostać. Zawsze mnie to fascynowało. I panicznie bałam się świętej panienki stojącej w rogu strychu.
Babka miała zabawkowego Rumcajsa i kolorowe żarówki - nie wiem czy dalej je ma, ale kiedyś przy lepszym humorze dawała mi się nimi pobawić. Ma też książkę z bajkami, która jest stara, zawilgocona i się rozpada, ale znam je wszystkie na pamięć.
Babi miała klasery ze znaczkami. Czy je ma do dziś - też nie wiem, zapewne tak. I zabawkowe pianinko z pozytywką.
Ciocia C. ma w kryształowym pojemniczku migdały. Kiedy byłam mała, pracowała w piekarni naprzeciw swojego mieszkania. Nieraz widziałam ją z okien.
Dziadek A. liczył ze mną taksówki z okien, a znak wskazujący nakaz zjazdu na prawy pas był dla nas patelnią. Prawie się popłakałam, kiedy dowiedziałam się, że ją usunęli.
Drugi dziadek ma inaczej na imię - teoretycznie. Dla mnie zawsze był dziadkiem Adolfem. Kiedy miałam 6 lat, wytłumaczył mi jak wygląda szubienica. I do czego służy.
Tata ma stary, rozklekotany motorower Rometa w chlewiku (Tak, w chlewiku. Ale świń już tam nie ma. Pamiętam, że kiedyś były tam kury.). Kiedy byłam mała jeździliśmy na nim pod las po jeżyny. Dzisiaj sama mogę na nim jeździć - ale dalej nie umiem go utrzymać.
W naszym ogródku kiedyś rósł duży orzech - strzelałam do jeszcze zielonych orzechów z łuku. No, dopóki babcia się nie zorientowała. Wtedy już nie.
Koło mojej "piaskownicy" (żart, to była po prostu kupa piachu do celów bardziej budowlanych, otoczona pustakami. Jak akurat nikt go nie potrzebował to się w nim bawiłam. Czasem obok była jeszcze kupa żwiru) stała wanna z wapnem gaszonym. Do dziś myślę jak udało mi sie nie wypalić sobie oczu. Obok stała też beczka ze smołą. Kiedyś utopiło się w niej jakieś zwierzątko.
Udało mi się też nie wpaść do studni.
Ani do kanału w garażu
Ani nie odciąć sobie palców piłą do drewna stojącą w stodole.
Babka ma w sypialni "cieliki". Dywany z oprawionej skóry cielaczka. Fun.
Jadłam często marchewki jeszcze z ziemią - bo były wyciągnięte z grządki i lekko spłukane.
U koleżanki skakałyśmy po stercie żelastwa. Jak dziś o tym myślę, to widzę tylko stertę drutów czekającą na to, żeby ktoś nieuważnie się nabił okiem. Albo brzuchem. Nic się nie stało.
Dziadek A. piecze najlepsze bezy na świecie. I robi torty bezowe. Zrobił mi też hantelki na tokarce. A w dzieciństwie nieskończoną ilość drewnianych zabawek.
Na klatce schodowej przy Burggasse zawsze pachnie tak samo. Ze ścian patrzą na mnie te same płaskorzeźby z amorkami. Winda dalej jest ta sama co lata temu - z numeracją zaczynającą się od E, poprzez M, przez 1, 2 i 3, kończąca się na H. Kiedyś wysiadałam na M, teraz na 2. Żeby zobaczyć z okna ukochany drogowskaz muszę się wychylić.
Kiedy coś nabroiłam, mama mówiła że będzie "ręka, noga, mózg na ścianie, a oczy na widelcu".
Mając 9 lat obejrzałam razem z nią Omen. Tak mnie zainteresował temat trzech szóstek, że przeczytałam potem całą Apokalipsę św. Jana.
Zdarzało mi się odrabiać lekcje przy świeczkach, bo złomiarze zakosili ileśtam metrów drutu. Nie pytajcie jak. Prądu nie było... dłuższy czas. Zresztą często go nie było.

Luźny strumień wspomnień. Pamiętam zadziwiająco dużo. Im bardziej zagrzebuję w pamięci nowe wydarzenia, tym bardziej odkopuję stare. To chyba okej.
To ja. Lat... może ze trzy. 

poniedziałek, 19 lutego 2018

każda narta w inną stronę

Tak, byłam na nartach. Trzeci raz w życiu. Karol stwierdził, że ośla łączka jest dla słabych i po tym jak nie miałam tego szajsu na nogach przez rok, na pewno poradzę sobie na normalnym stoku. Takim dużym-dużym. Dalej zastanawiam się, jakim cudem nic nie złamałam. Wywaliłam się tylko z jakichś 20 razy (prawda jest taka, że większość tych wywrotek sama powodowałam, bo bałam się że nie wyhamuję). Tak czy siak - prawie umarłam. I nie, nie mam lęku wysokości, mam lęk przed połamaniem się o jakieś drzewo. Albo o słup podtrzymujący kolejkę. Aaaale przeżyłam. Moje kolana niestety chyba nie do końca. Z tym, że skierowanie do ortopedy mam ważne jakoś do czerwca, więc dam radę w razie czego. 
Karol miał wczoraj urodziny i udało mi się nie spieprzyć tortu. Za do nie udało mi się nie połamać matce zderzaka w aucie, ale to nieistotny szczegół - w końcu to tylko zderzak. Mogłam umrzeć!
Kupiłam sobie też dwie nowe gry - nie żebym miała czas w nie grać... Ostatnio czas mi przecieka przez ręce, za tydzień zaczyna się kolejny semestr, a ja mam wrażenie że cały czas gdzieś biegam, od miesiąca nie było dnia, żebym nie musiała czegoś załatwić.
Plusem tego braku czasu jest to, że nie mam go też na użalanie się nad sobą, przynajmniej nie w bardziej angażującym wymiarze niż "japierdole, znowu, nie dam rady, ileż można". Zastanawiam się tylko, kiedy w końcu znikną mi te migawki, chociaż w sumie to nie tak, że to boli. Po prostu drażni mnie ciągłe przypominanie sobie tego całego żałosnego gówna. A, i zastanawiam się nad rzuceniem studiów. Średnio bawi mnie fakt, że muszę wziąć warunek albo kłamać (nie, nie warunek z jakiegoś konkretnego przedmiotu, tylko z praktyk, o ile mi wiadomo to za niego się nie płaci - a jak się płaci to mam następny pretekst, żeby się z tej uczelni odmeldować). Adios frajeros, popracuję sobie jakiś czas na ten cały kurs technika sekcyjnego i zrobię go. Może w końcu coś będzie mi się podobać. Nie no, praca w kinie też jest fajna. Ale nie na stałe, chyba, że bym awansowała - a na to nie mam szans, no nie oszukujmy się. Nie nadaję się na kierownika. 

niedziela, 11 lutego 2018

a quickie

Szybki post, bo mam przerwę.
Staram się nie być smutna, ale jakoś mi ciężko. Dopiero jutro mam wolne, muszę umówić się z Miśką i pojedziemy do Kato. Jak za dawnych czasów, heh. Kiedy to było, rany julek. Wszystko się pozmieniało.
Ostatnio śnią mi się beznadziejne rzeczy, dziś po wódce w ogóle miałam straszne sny, obudziłam się z płaczem. Jednak mój mózg najlepiej wie gdzie uderzyć, żeby bolało.
Mam nadzieję, że zaraz przyjdzie Misza i będę mogła sobie pogadać o sposobach pozbywania się zwłok. Chociaż tyle. Ostatnio znalazłam swojego nowego ulubionego subreddita - WatchPeopleDie. Jak zwykle w moim stylu, jak zwykle mama spojrzała mi na monitor w mocno nieodpowiednim momencie. Tylko popukała się w głowę na szczęście.

Where did the party go?

czwartek, 8 lutego 2018

żaba we wrzątku

Siedzę sobie w wannie, co prawda jeszcze nie do końca napełnionej bo nie wystarczyło mi cierpliwości, żeby poczekać aż się naleje chociaż do połowy. Pewnie przez to jak zwykle będę siedziała we wrzątku jak ta tytułowa żaba, która siedzi w garnku ze stopniowo podgrzewaną wodą aż się ugotuje żywcem.
Metaforycznie mówiąc - też kiedyś doprowadziłam się do takiej sytuacji. Przerażające ile rzeczy można usprawiedliwiać i przeczekiwać, bo może kiedyś będzie tak jak dawniej. Dopiero niedawno do mnie dotarło, że tak było.
Jestem obżarta po uszy karmelowym popcornem i w końcu wymyśliłam Karolowi prezent urodzinowy, huehue. Jeszcze muszę coś wymyślić na walentynki.
Zasadniczym plusem tej pracy jest to, że znam wiele soundtracków. Jak się nauczę słów to mogę potem śpiewać sprzątając. Ostatnio chyba na moim top 3 jest cover Wojciecha Młynarskiego i dwie piosenki z napisów "Cudownego chłopaka". Wyróżnienia dla soundrtacku "Gnomów" i "Podatku od miłości".
Zapowiada się weekend z Greyem. Nie muszę mówić jak zdegustowana jestem? Chyba zresztą jak wszyscy z którymi o tym gadałam. Kiedyś przymierzałam się do książki, ale odebrałam ją trochę tak "jak Grażyna z pipidówy wyobraża sobie BDSM". Nie obrażając Grażyn z pipidówy. Generalnie - fujka.
Jutro idę do psychiatry i muszę się uśmiechnąć, żeby mi podniósł dawkę cukiereczków szczęścia. Chociaż dziś po raz pierwszy od dawna miałam miły sen. Naprawdę miły, czułam się bezpiecznie i przez moment nawet byłam szczęśliwa. Jak się obudziłam, to dotarło do mnie, że w zasadzie nic się nie zmieniło, nie zmieni i dupa. Trzeba zacisnąć zęby i iść dalej, w końcu przejdzie.
You got to die a little if you wanna live

niedziela, 4 lutego 2018

biały zając

Na białego zająca trafiłam zupełnie przypadkowo, ale jednocześnie od razu zorientowałam się, że coś w tym musi być. Zbieżność osób i nazwisk nie jest przypadkowa, czy coś w tym rodzaju. Oczywiście.
Jestem białym zającem, jestem Rudą, jestem Mirajcem, jestem Kotem, jestem Promykiem, a w mojej głowie jestem milionem innych osób.
Jest 4 nad ranem, a ja znowu myślę o tym, myślę tylko o tym, zawsze. Śni mi się to po nocach, właściwie tylko to mi czasem pomaga się zorientować, że to był sen. Gorzej, kiedy tego elementu nie ma i nagle sama nie wiem, czy to wyśniłam czy widziałam w całości. Moje sny są raz dziwne, raz mniej - nie wiem czy to wina magicznych pigułek szczęścia, czy po prostu tego, że coś z tyłu głowy dalej mi się obija.
Nie umiem stawiać kresek i kropek, zamykać rozdziałów i nie wracać.
Do ludzi wracam jak do książek, co jakiś czas, po to żeby poczuć się jak w domu, pośmiać, popłakać i przypomnieć sobie o co w tym wszystkim właściwie chodzi. Chociaż jest jedna książka, którą najchętniej bym wyrzuciła, spaliła, zrobiła cokolwiek byle tylko nie kłuła mnie swoją obecnością - ale nikt inny tego za mnie nie zrobi, a ja nie umiem na nią patrzeć i nawet nie chcę.
Dalej zastanawiam się, co by było jakbym znalazła się przy oknie ten ułamek sekundy wcześniej, może to wszystko byłoby inaczej i już by mnie to nie interesowało, może ktoś inny zostałby ze złamanym sercem. Minimalizacja strat, zamiast kilku osób opłakujących kogoś jest jedna. Z jednej strony ta minimalizacja strat wydaje się logiczna, a z drugiej - jak się nie obrócisz, dupa i tak z tyłu. Ktoś widocznie musi płakać. Nigdy nie rozumiałam tego braku litości - ty płacz, bo my nie chcemy płakać za tobą. Z drugiej strony - mam nadzieję, że to wszystko ma swój cel, nie ma tego złego, blah blah blah. Efekt motyla i te sprawy. A może po prostu oszczędzono komuś zdrapywania moich pozostałości z tarasu. W końcu trzeba patrzeć na pozytywy.
Pamiętam mój wpis z pamiętnika z tamtego okresu, padał wtedy śnieg, ale taki bez przekonania, który nie wiedział czy topnieć czy nie i zbierał się na oknach w postaci zupowatej brei. Koszmar kierowców. Ja myślałam (i pisałam) o tym, czy będzie osadzał się na wierzchu mojej krwi czy rozpływał się razem z nią. I czy będzie mi jeszcze zimno czy nie. W końcu nie sprawdziłam, nie wiem czy to zrobię, chyba nie. Jestem starsza i mądrzejsza, przerobiłam te tematy wzdłuż i wszerz. Arya Stark recytowała sobie przed snem listę przyszłych ofiar, a ja recytuję sobie wszystkie sposoby na jakie mogłabym się uśmiercić. Nieszkodliwa mania, jak zbieranie naklejek. Tylko ludzie dziwnie patrzą.
Chociaż jak tak patrzę - nie wiem czemu miało to służyć, bo na pewno mnie nie złamało. Jestem jak ta młoda gałązka drzewa, którą odsuwasz, żeby przejść i wtedy się ugina, ale zaraz wraca na swoje poprzednie miejsce i jak nieuważnie ją puścisz to osoba za tobą dostanie nią w mordę. Albo ty sam, jak za wcześnie puścisz. To bardzo dobra metafora. Dużo osób już się na tym przejechało. Może kiedyś stwardnieję i wtedy komuś się uda, ale mam nadzieję że nie dojdę do tego etapu.
Największym moim wrogiem jestem ja sama

czwartek, 1 lutego 2018


Studia, studia

Ktoś mnie prosił na asku, żebym napisała posta o moich studiach.
Well, what can I say.
Po pierwsze - uczelnia. ŚUM jest dość specyficzny. Głównie dlatego, że dostajesz po dupie za to, że odważyłeś się urodzić i złożyć na nią papiery. Chaos zaczął się jeszcze zanim w ogóle zaczęliśmy zajęcia, aczkolwiek jak tak teraz myślę to to było małe piwo. Normalne jest po 5 wersji planu na każdy semestr (bo zajęcia się nakładają). Czasem też zajęcia są odwoływane po tym jak już na nie przyjdziemy, albo kończą się po 30 minutach bo wykładowca nie wie jaki mamy temat. Albo miałyśmy ten sam temat po 3/4 razy, na kilku różnych przedmiotach.
Aczkolwiek to tylko taki lokalny koloryt.
Po drugie - dziekanat. Na to akurat nie narzekam, pani która zajmuje się naszym kierunkiem jest bardzo sympatyczna i pomocna, więc legendy o paniach z dziekanatu tutaj nie mają zastosowania.
Po trzecie - ludzie. Well, warto mieć znajomych ze starszych roczników i innych kierunków, bo po pierwsze poratują zdjęciami testów z poprzednich lat, po drugie zaczynając zajęcia w nowym miejscu moźna się dopytać co i jak. Raczej staramy się być życzliwi dla siebie i dla młodszych roczników.
Po czwarte - praktyki. Temat rzeka, powód dla którego cały grudzień chodziłam mamrocząc pod nosem niezbyt cenzuralne hasła. Załatwianie ich należy zacząć... jak najwcześniej. Na papiery nieraz czeka się miesiąc (przy dobrych wiatrach i jak akurat nikt nie ma L4) , trzeba uzbroić się w spory zapas cierpliwości i najlepiej mocniejsze trunki. Poza tym, kolejki na konsultacje związane z praktykami to dzikie tłumy i trzeba się nastawić na sporo stania. Warto zaopatrzyć się w toner i ryzę papieru żeby drukować te wszystkie podania, srania i umowy. Potem w szpitalu też kupa załatwiania, jak masz pecha to jeszcze musisz dopłacić do interesu. Szału nie ma, potem też nie jest lepiej - zależy na kogo trafisz. Jak akurat masz szczęście to nie usłyszysz, że nic nie umiesz i w ogóle po cholerę tu przyłazisz.
Zajęcia w szpitalach z uczelni są różne, ale najczęściej działa to podobnie. Albo jest nuda i nic się nie robi, albo się zapierdala jak dziki osioł i jeszcze obrywa po dupsku, bo akurat ktoś miał gorszy humor. Branie tego do siebie jest niewskazane i niezdrowe.
Po piąte - wykładowcy. Nie za wiele mogę tu napisać, żeby sobie nie przewalić ale... Zasadniczo całe spektrum osób. Od przecudownych osób, które są do rany przyłóź, poprzez osoby które mają to po prostu gdzieś, ale można z nimi pośmieszkować i duźo załatwić, aż po osoby do których bez kija nie podchodź. Najgorsze są chyba nie te ostatnie, ale takie u których NIGDY NIE WIESZ. Przychodzisz i nie masz pojęcia czy zostaniesz poklepany po plecach i poczęstowany cukierkiem, czy zbierzesz opierdol za to że krzywo stanąłeś. Trzeba przywyknąć.
Po szóste - nauka i takie zwyczajne funkcjonowanie. Pierwszy rok był dla mnie traumą, nie wiem jak to przeżyłam. Zajęcia od 8 do 19, dojazdy na Ochojec, do Siemianowic, Bytomia itp, szpital od 7 do 15, a na 16 jeszcze wykłady. Wstając rano chciało mi się płakać. W cholerę nauki - anatomia, farmakologia, badania fizykalne, POP, biochemia. Tony zaliczeń, plus nauka na bieżąco. Wejściówki, wyjściówki, kolosiki, odpytki, zaliczenia praktyczne i poprawki na konsultacjach. Serio. Anatomia nie jest zła, ale kolokwia to była zmora. Biochemia to czyste zło. Potem przedmioty zapchajdziury typu socjologia, na których trzeba siedzieć bo trzeba, ale warto uzbroić się w cierpliwość, książkę i zapas przekąsek. Ewentualnie powerbanka.
Nie wiem co jeszcze mam napisać. Napisałam to na wykładzie, obok mnie śpi moja imienniczka (mi też się oczy kleją, ale położę się w domu, bo tutaj bolałby mnie potem kark), skończyło mi się jedzenie, dwa krzesła dalej koleżanka przegląda memy. Osoby notujące można zliczyć na palcach jednej ręki. Poza tym - da się przeżyć. To wymaga Prozacu, wódki, miękkiego szalika żeby się na nim położyć, przekąsek, telefonu i książki do poczytania. Do tego przyda się tona cierpliwości, umiejętność gryzienia się w język, dobra pamięć (żeby spamiętać te tytuły naukowe wykładowców) i sporo poczucia humoru.

Tak, to ja. Na wykładzie z psychologii. Miałam wtedy zajęcia od 8, zdjęcie było robione około 18. Howgh.