czwartek, 1 lutego 2018

Studia, studia

Ktoś mnie prosił na asku, żebym napisała posta o moich studiach.
Well, what can I say.
Po pierwsze - uczelnia. ŚUM jest dość specyficzny. Głównie dlatego, że dostajesz po dupie za to, że odważyłeś się urodzić i złożyć na nią papiery. Chaos zaczął się jeszcze zanim w ogóle zaczęliśmy zajęcia, aczkolwiek jak tak teraz myślę to to było małe piwo. Normalne jest po 5 wersji planu na każdy semestr (bo zajęcia się nakładają). Czasem też zajęcia są odwoływane po tym jak już na nie przyjdziemy, albo kończą się po 30 minutach bo wykładowca nie wie jaki mamy temat. Albo miałyśmy ten sam temat po 3/4 razy, na kilku różnych przedmiotach.
Aczkolwiek to tylko taki lokalny koloryt.
Po drugie - dziekanat. Na to akurat nie narzekam, pani która zajmuje się naszym kierunkiem jest bardzo sympatyczna i pomocna, więc legendy o paniach z dziekanatu tutaj nie mają zastosowania.
Po trzecie - ludzie. Well, warto mieć znajomych ze starszych roczników i innych kierunków, bo po pierwsze poratują zdjęciami testów z poprzednich lat, po drugie zaczynając zajęcia w nowym miejscu moźna się dopytać co i jak. Raczej staramy się być życzliwi dla siebie i dla młodszych roczników.
Po czwarte - praktyki. Temat rzeka, powód dla którego cały grudzień chodziłam mamrocząc pod nosem niezbyt cenzuralne hasła. Załatwianie ich należy zacząć... jak najwcześniej. Na papiery nieraz czeka się miesiąc (przy dobrych wiatrach i jak akurat nikt nie ma L4) , trzeba uzbroić się w spory zapas cierpliwości i najlepiej mocniejsze trunki. Poza tym, kolejki na konsultacje związane z praktykami to dzikie tłumy i trzeba się nastawić na sporo stania. Warto zaopatrzyć się w toner i ryzę papieru żeby drukować te wszystkie podania, srania i umowy. Potem w szpitalu też kupa załatwiania, jak masz pecha to jeszcze musisz dopłacić do interesu. Szału nie ma, potem też nie jest lepiej - zależy na kogo trafisz. Jak akurat masz szczęście to nie usłyszysz, że nic nie umiesz i w ogóle po cholerę tu przyłazisz.
Zajęcia w szpitalach z uczelni są różne, ale najczęściej działa to podobnie. Albo jest nuda i nic się nie robi, albo się zapierdala jak dziki osioł i jeszcze obrywa po dupsku, bo akurat ktoś miał gorszy humor. Branie tego do siebie jest niewskazane i niezdrowe.
Po piąte - wykładowcy. Nie za wiele mogę tu napisać, żeby sobie nie przewalić ale... Zasadniczo całe spektrum osób. Od przecudownych osób, które są do rany przyłóź, poprzez osoby które mają to po prostu gdzieś, ale można z nimi pośmieszkować i duźo załatwić, aż po osoby do których bez kija nie podchodź. Najgorsze są chyba nie te ostatnie, ale takie u których NIGDY NIE WIESZ. Przychodzisz i nie masz pojęcia czy zostaniesz poklepany po plecach i poczęstowany cukierkiem, czy zbierzesz opierdol za to że krzywo stanąłeś. Trzeba przywyknąć.
Po szóste - nauka i takie zwyczajne funkcjonowanie. Pierwszy rok był dla mnie traumą, nie wiem jak to przeżyłam. Zajęcia od 8 do 19, dojazdy na Ochojec, do Siemianowic, Bytomia itp, szpital od 7 do 15, a na 16 jeszcze wykłady. Wstając rano chciało mi się płakać. W cholerę nauki - anatomia, farmakologia, badania fizykalne, POP, biochemia. Tony zaliczeń, plus nauka na bieżąco. Wejściówki, wyjściówki, kolosiki, odpytki, zaliczenia praktyczne i poprawki na konsultacjach. Serio. Anatomia nie jest zła, ale kolokwia to była zmora. Biochemia to czyste zło. Potem przedmioty zapchajdziury typu socjologia, na których trzeba siedzieć bo trzeba, ale warto uzbroić się w cierpliwość, książkę i zapas przekąsek. Ewentualnie powerbanka.
Nie wiem co jeszcze mam napisać. Napisałam to na wykładzie, obok mnie śpi moja imienniczka (mi też się oczy kleją, ale położę się w domu, bo tutaj bolałby mnie potem kark), skończyło mi się jedzenie, dwa krzesła dalej koleżanka przegląda memy. Osoby notujące można zliczyć na palcach jednej ręki. Poza tym - da się przeżyć. To wymaga Prozacu, wódki, miękkiego szalika żeby się na nim położyć, przekąsek, telefonu i książki do poczytania. Do tego przyda się tona cierpliwości, umiejętność gryzienia się w język, dobra pamięć (żeby spamiętać te tytuły naukowe wykładowców) i sporo poczucia humoru.

Tak, to ja. Na wykładzie z psychologii. Miałam wtedy zajęcia od 8, zdjęcie było robione około 18. Howgh.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz