wtorek, 6 marca 2018

lobotomia szpikulcem do lodu

Siedzę w wannie pełnej wody, wystają mi tylko ręce z telefonem i głowa od nosa w górę. Chce mi się płakać, dalej mnie boli i frustruje pewna rzecz, trochę mi z tym źle.
Karol mi dziś skombinował podstawkę pod laptopa za friko, wczoraj siedziałam w pracy do 3, więc oczywiście na uczelnię nie poszłam. Mimo to nie zawiodła we frustrowaniu mnie. W sensie uczelnia, a nie praca. W pracy było bardzo wesoło i dobrze mi się siedziało.
Zastanawiam się co daje niektórym wykładowcom takie rzucanie nam kłód pod nogi i wymyślanie kosmicznych rzeczy. Mam nadzieję, że niedługo już nas pognębią, emeryturka, wpadnięcie pod samochód, te sprawy. Nie no, nikomu źle nie życzę - ale dla siebie też chcę jak najlepiej.
Zbliża się astronomiczna wiosna, od dwóch dni nie jest już tak przeraźliwie zimno, dziś nawet padał deszcz. Co prawda przez to samopoczucie jeszcze mi się pogorszyło ale... No najważniejsze, że będzie ciepło, ładnie, dni będą długie, witaminka D zacznie się sama produkować...
Mam dość tej uczelni, nie chce mi się uczyć, nie chce mi się tam chodzić, chodzić do szpitali, aaaaaaaaa. Muszę to skończyć jak najszybciej, napisać ten licencjat i elo. Byle mieć papierek, bo zwariuję. Jeszcze rok. Aż rok. Boję się co będzie i co się wydarzy przez ten czas.
Najchętniej wzięłabym Karola pod pachę i wyjechała gdzieś daleko, gdzie nikt nas nie zna. Odpoczęła od tego całego młynu.
Zauważyłam, że robiąc wpisy w moich dziennikach nastroju zawsze czuję się... "meh". "Okej", "w porządku", "bez fajerwerków", zero ekstremum. Ewentualnie czasem mam gorzej niż to "meh". Nigdy lepiej. Szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz